Niewierzący i praktykujący. O Kościele dziś i jutro
Prawie cała Polska składa się z ludności ochrzczonej. Formalnie – nie licząc aktów apostazji – wszyscy należymy do Kościoła rzymskokatolickiego, którego centrum znajduje się w Watykanie, gdzie rezyduje Papież, nazywany „następcą” czy „namiestnikiem” samego Chrystusa. Każdy z nas tedy miał chrzest, podobnie jak ponad tysiąc lat temu cały naród polski, od dworu i rodziny królewskiej zaczynając, a na żebrakach kończąc. Jesteśmy – uczy teologia – „mistycznym ciałem Chrystusa”, tworząc coś w rodzaju „niewidzialnej rodziny”. W tej rodzinie właśnie aktualnie trwa konflikt. Został ujawniony po upadku komunizmu, ponieważ wcześniej wszyscy musieli jednoznacznie trwać przy kościelnej wykładni wiary, żeby ocalić Kościół przed wrogiem ateistycznym.
Gdy wróg znikł, można było zacząć się różnicować. Proces ten dotyczy zresztą różnych aspektów życia społecznego, a więc kultury (zwłaszcza sztuki literackiej), polityki, ideologii ekonomicznych, obyczajów i zwyczajów, właściwie wszystkiego aż po sytuację, gdy z zewnątrz zagraża realne niebezpieczeństwo i wtedy społeczeństwo przestaje się kłócić, znikają cenne w czasie dobrym różnice, by sprostać wspólnie obronie niepodległości i suwerenności narodowej. W tym sensie jest rzeczą normalną, że nastąpiło w Kościele zróżnicowanie. Jednak nie jest to jeszcze konstruktywne „piękne różnienie się”, ale głębokie podziały między wierzącą większością i niewierzącymi bądź wyznawcami innych religii, ale i wewnętrzne podziały w ramach samego Kościoła polskiego. Różnice są dobre – podziały izolują. Te pierwsze mogą naprowadzić na wspólne szukanie prawdy i mniejszych prawd w normalnej dyskusji, a nawet – co obecnie nieosiągalne – w prawdziwym, autentycznym dialogu wszystkich stron. Póki co jednak okrągły stół w Kościele – tak potrzebny – jest niemożliwy z tego względu, że podział przebiega na linii czarno-białej, jest zero-jedynkowy: my-oni (zdrajcy narodu, odszczepieńcy, heretycy, etc.).
My-naród jesteśmy prawdziwym narodem i to jest prawda, ale równocześnie do narodu oprócz narodowców należą ludowcy, socjaliści, antyklerykałowie, głęboko wierzący chorzy nerwowo i psychicznie, niepełnosprawni, osoby odmiennej orientacji seksualnej, wegetarianie, libertarianie, republikanie, wolnomyśliciele, polscy Żydzi – wszyscy, którzy w dowodzie tożsamości albo paszporcie mają wpisane w rybryce „obywatelstwo” polskie, niekoniecznie fizycznie przebywając na terytorium Polski w danej chwili. Polska to wielka rzecz i nie można jej zredukować do Kościoła, choć to największe ciało społeczne i instytucja w historii Polski i nadal. My jednak dalej ograniczymy się do rozważań już tylko na temat „Kościół”.
W „Credo” codziennie kapłani, a co tydzień wierni wypowiadają swoją wiarę w Boga, Trójcę świętą w Trzech Osobach Boskich. Bóg Ojciec, Syn Boży i Duch Święty są adresatami modlitwy publicznej. Potem pod koniec krótkiego streszczenia wiary wyznaje się wiarę w „jeden, święty, powszechny i apostolski Kościół, jeden chrzest na odpuszczenie grzechów. Z powyższego wynika, że Kościół to całość, żyjący organizm, niemal mistyczne Ciało Chrystusa, tak było kiedyś, i idziemy w stronę scalenia chrześcijaństwa, póki co podzielonego na tysiące odłamów, wywodzących z pierwszej schizmy (1054, Konstantynopol) i drugiej schizmy luterańskiej (1517, 95 tez o wierze i kulcie przybite do drzwi katedry w Norymberdze). Nie ma więc nie tylko jedności między wielkimi odłamami, ale co gorsza podziały przenoszą się do wewnątrz poszczególnych odnóg, zwłaszcza w linii reformacyjnej, mniej zaś w prawosławiu i kościołach wschodnich. Niegdyś prawie całkowicie zintegrowany katolicyzm dzieli się nadal (starokatolicy, polskokatolicy) formalnie, ale co gorsza merytorycznie. Kościół w Polsce zachowuje formalną fasadę jedności, czemu służy jednomyślność w ważnych sprawach, ale zdarza się czasem idące przeważnie od dołu lub z marginesu „votum separatum”. Im wyżej w hierarchii kościelnej, tym większa zgodność działania, organizacji diecezji. Im niżej, aż po poziomu pojedynczej, samodzielnej parafii, tym większe rozbicie, rozproszenie, zwłaszcza na wsi, gdzie do dziś trwają przesądy, a nawet kwitnie zwykły zabobon z czasów, zanim ochrzczono kraj.
Ignorując wielkie odłamy (zachodni i wschodni) widzimy, że tradycja rzymskokatolicka, uznająca się za pełnię prawdy objawionej, przechowująca depozyt wiary, mająca symbole władzy, oraz mistyczne klucze do Królestwa nie jest jednomyślna, kiedy rzeczywiście trzeba coś zgodnie zrobić lub coś wycofać, a kiedy nadchodzi zagrożenie integruje się i koncentruje wszystkich wokół ołtarza. Mija strach i znowu mają miejsce nie pluralistycznie podparte filozofią dialogu dialogi, dysputy czy refleksje, ale awantury i to o małe, marginalne, a więc nieistotne, przynajmniej w danym momencie sprawy. Trwa wewnętrzny konflikt w Kościele katolickim, podzielonym najpierw na „toruński” i „łagiewnicki”, a teraz jeszcze dochodzą tolerowane co prawda, ale będące pod ścisłą kontrolą Episkopatu ruchy intronizacyjne, problem skrajnie prawicowych księży, a z drugiej lewicujących księży, z tym, że moim zdaniem skrajna prawica to o wiele większe zagrożenie od lewicowej miłości wolnej, od prezerwatywy czy nawet od seksu przedmałżeńskiego. Taki mamy obecie poziom debaty publicznej, bo skoro Kościół – słusznie czy nie, nie wiem – chce być w przestrzeni oficjalnej, to każdy może swoje na temat Kościoła powiedzieć, wygłosić w ramach prawa i kultury osobistej, zwłaszcza kultury słowa, dziś zanikającej zupełnie zarówno w mowie, jak i w piśmie.
Kościół nie potrafi, co nie jest zresztą niczyją winą, zaspokoić rosnącego „głodu duchowego” bogacącego się społeczeństwa, uśpionego towarem w sklepach i gadżetami, więc nic dziwnego, że ludzie odchodzą, albo szukają w innych kulturach religijnych, a niestety czasem w groźnych ruchach religijnych i sektach, czynnych zwłaszcza w latach 90. Ojcowie dominikanie stworzyli zresztą wtedy Ośrodek Informacji o Sektach, który pomaga ofiarom sekt i ich rodzinom. Kościół musi się stale odnawiać, co nie znaczy ciągle zmieniać zdanie: w sprawach zasadniczych należy pozostać przy dobrej części Tradycji, zwłaszcza mającej uniwersalne, ponadczasowe znaczenia, o korzeniach mistycznych, a w sprawach mniej ważnych, szczególnie „estetycznych”, liturgicznych, a więc zmiennych historycznie i geograficznie, należy dążyć do nowych form wyrazu, ekspresji wiary, czy sposobów uczestnictwa ludzi świeckich w życiu Kościoła, co szerzej otworzyło dopiero Vaticanum II, przy dużym udziale polskim (bp Karol Wojtyła, inn.) i trzeba to kontynuować, zmieniać niektóre przestarzałe, zbyt dziwaczne dla nas obrazy malarskie, rzeźby, które straszą dzieci, i tego typu „dewolincjonalia”. A w sprawach średniego szczebla (Msza św., kobiety, Komunia święta, rozgrzeszanie z jakichś win, etc.) trzeba rozpocząć – im szybciej, tym lepiej – społeczny dialog zainteresowanych pewnym poluzowaniem w kwestii antykoncepcji głęboko skądinąd wierzących chrześcijan-katolików, i w podobnych kwestiach „obyczajowych” z tymi, którzy obecną etykę w tym zakresie uznają za i tak zbyt daleko idącą, podczas gdy większość przeżywa bardzo mocne dylematy moralne, prowadzące nawet do wewnętrznego konfliktu wartości. I nie zawsze każdy ksiądz będzie pierwszy z brzegu tu pomocny. Kształcenie nowych pasterzy to rzecz zatem najpilniejsza. Od jakości wykształcenia księży, w tym nie tylko z teologii i filozofii, ale i trochę psychologii (a nawet medycyny), zależeć będzie, czy stale obniżający się w Polsce poziom kultury religijnej przestanie opadać, czy wierni, zwykli śmiertelnicy, przestaną się bać wszystkiego, co się kojarzy z Kościołem, czy też czeka nas nadejście okrutnego neośredniowiecza albo przeciwnie: puste kościoły. Obie te wersje przyszłości są smutne, a pierwsza budzi grozę, i nie jest tak nierealna, jak by się zdawało. Wszystko to jest zapewne jeszcze inaczej i w dodatku bardziej złożone. Ale temat będziemy sukcesywnie rozwijać w tym miejscu.